Równouprawnienie w biznesie kończy się, kiedy zaczyna się macierzyństwo.

Równouprawnienie w biznesie kończy się, kiedy zaczyna się macierzyństwo.

Nieprzypadkowo publikuję ten post 9 marca. Wczoraj mój facebookowy feed zalały treści o kobietach, o równouprawnieniu, równych szansach, perspektywach firm prowadzonych i zarządzanych przez kobiety. 

Poświętowaliśmy, fajnie. Ale dzisiaj pogadajmy poważnie. 

Bo równouprawnienie w biznesie kończy się, kiedy zaczyna się macierzyństwo. 

Obserwacja #1 – szanse z jakiegoś powodu nie są wyrównane.

Obserwuję kobiety, które znikają.  Aktywne biznesowo i zawodowo żony moich kolegów z branży, które  znikają, kiedy rodzą się im dzieci. Oni pozostają tak samo aktywni.

Znikamy, ewentualnie przebranżawiamy siebie, nasze biznesy i blogi na okołoparentingowe – bo tak łatwiej JAKOŚ pogodzić te dwa skrajnie odmienne światy. 

Obserwacja #2. – nie wystarczy, że mamy mądrych, wspierających partnerów. 

Bo i tak odpalają się nam te same schematy, wdrukowane przez lata socjalizacji. On przynosi do domu upolowaną zwierzynę. Ona podtrzymuje domowe ognisko. 

Przykład: rodzice pracują, dziecko w przedszkolu, zapalenie oskrzeli, antybiotyk. Kto bierze L4? Kto przekłada spotkania? Kto w głowie przelicza godziny podania leków? 

Ale nie potrzeba nawet tak skrajnych przypadków, spójrzmy na codzienność. Zastanówmy się: kto u nas w  tzw. „wolnych chwilach” spisuje listę zakupów? Albo przegląda sklepy internetowe w poszukiwaniu nowych trampek, różowych, z jednorożcem, w rozmiarze 28? Kto w czwartkowe przedpołudnie biegnie do jedynego w okolicy sklepu z nadzieją, że zostały może jeszcze jakieś skrzydła wróżki na jutrzejszy bal przebierańców? 

Kogo dopada mental overload, no kogo? Kto czuje się odpowiedzialny za kartki na święta, planowanie kinderbalu i zbilansowaną dietę? 

Kto „nie ma do tego głowy”, a kto musi ją mieć? 

I ile pracy musimy wykonać – obie strony! – w naszych  związkach, aby zdekonstruować te wdrukowane przekonania i na ich zgliszczach zbudować zdrowy układ, oparty na równomiernym zaangażowaniu mentalnym? 

Obserwacja #3 – ani świnka, ani morska. 

A spróbujmy w końcu wyjść z tych schematów – zaraz otoczenie nas naprostuje!

Kobieta-matka, która decyduje się zostać (lub pozostać) kobietą-przedsiebiorczynią, nie bardzo może liczyć na zrozumienie społeczeństwa. Kiedy niecały rok po urodzeniu Zosi wróciłam na uczelnię pisać doktorat, jednym z najczęstszych pytań, które słyszałam było: „a z kim zostawiłaś dziecko?” Mój mąż tego pytania nie usłyszał ani razu. 

A znacie ten komiksowy rysunek satyryczny: plac zabaw, dzieci i ona – z nosem w komórce. I życzliwi obserwatorzy, wyraźnie oburzeni – co za matka, dzieci samopas a ona zajęta sobą! I obok drugi, analogiczny – tym razem zamiast niej jest on, tata, też z telefonem. I znów życzliwi, komentujący ale już w  odmiennym tonie – „ach cóż to za ojciec, nie dość, że zapracowany to jeszcze dzieci na plac zabaw przyprowadził!”.  Byłoby zabawne gdybym nie doświadczyła na własnej skórze cierpkich uwag o tym, jak bardzo muszę mieć w dupie te biedne dzieci, skoro zamiast piątą godzinę śledzić Bombelki biegające wte i we wte po bezpiecznym, ogrodzonym terenie, jednym okiem próbuję odpisać wreszcie na zaległe maile. 

Zawsze możemy liczyć na cenne porady; a to ktoś nam wytłumaczy uprzejmie, że to dla dziecka krzywda ogromna, taka ambitna i zapracowana matka. Innym razem dowiemy się, że żarty żartami i fajnie tak posłuchać o tym łączeniu kariery z macierzyństwem ale bądźmy poważni, to przecież tylko taka zabawa w biznes, trochę fanaberyjka, na którą zgadzają się nasi mężowie, żebyśmy się w domu na smierć nie zanudziły. 

Czasem publikuję w moich kanałach społecznościowych coś o dzieciach; zdarzyło mi się dzięki temu kilka razy usłyszeć od zatroskanych kolegów, że to szkodzi na wizerunek. Że ludzie nie będą traktować mnie poważnie. Że powinnam zdecydować jak chcę być widziana – profesjonalnie czy przez pryzmat rodziny. 

Jakby to było albo-albo.

Obserwacja #4 – nawet nie wiemy ile nam ucieka. 

Razem z koleżankami, będącymi w podobnym położeniu, gadamy sobie czasem o wyzwaniach związanych z łączeniem macierzyństwa i biznesu.  Od miesiąca usiłujemy umówić się w tym temacie na wino, bezskutecznie – już dwa razy odwoływałyśmy bo dzieci, bo robota, bo logistyka i rzeczywistość tego konceptu nas czasem zwyczajnie przytłaczają. 

Ile okazji biznesowych, rozwojowych, networkowych nam w związku z tym umyka? Pewnie nigdy się nie dowiemy. 

Próbujemy gonić, nadążyć za innymi: ogarniać trendy, bywać, publikować, pokazywać się, doszkalać. I ciągle zostajemy w tyle. A potem znowu ciśniemy, żeby nadrobić. I tak w kółko. 

Efekt? Wykonujemy naszą pracę po cichu, popychamy nasze biznesy do przodu ale nie mamy czasu ani głowy zadbać o PR, lans, „właściwy” wizerunek, autopromocyjne posty na facebooku. Omijają nas reflektory a kiedy trafiamy do zestawienia ekspertek to często za „inspirujące łączenie macierzyństwa z biznesem” czy inne miękkie tematy, z którymi łatwiej nas skojarzyć.

A jednocześnie wciąż, bez przerwy porównujemy siebie i nasze biznesy do innych. Jakby dało się przyłożyć tę samą miarkę i ocenić, kto lepiej ogarnia. Magda Komsta powiedziała kiedyś w podkaście u Oli Budzyńskiej rzecz, która zmieniła moje postrzeganie tego wycinka rzeczywistości. O tym, że kiedy czuje pokusę, aby porównać swoje osiągnięcia do osiągnięć kogoś innego, stosuje taki prosty system kryteriów, takie drzewko decyzyjne. Najpierw pyta siebie: czy ten ktoś jest mężczyzną. Jeśli tak, to dalsze porównanie jest w sumie bezzasadne. Następnie – czy jeśli to kobieta, to czy ma dzieci. Jeśli nie ma – to również nie ma jak przyłożyć tej samej miary do zaangażowania, czasu, pracy, zasobów i efektów. Porównywać – czy raczej inspirować – możemy się realnie dopiero do innych przedsiębiorczyń z małymi dziećmi bo to daje (w miarę) uczciwą skalę. 

Od kiedy to przyswoiłam, zeszło ze mnie dużo presji. 

Obserwacja #5 – lockdown obnażył te nierówności. 

Praca zdalna kiedy masz dzieci to żart. Ale to kobiety obrywają najmocniej. Kilka miesięcy temu udostępniałam podsumowanie kilkunastu badań i analiz dotyczących karier naukowczyń w czasie pandemii. Możecie przeczytać je tutaj: https://www.facebook.com/anna.karcz.czajkowska/posts/10221040268027938 

Cytat: „Badaczki, pozostawione bez wsparcia przedszkoli, żłobków, dziadków, czy niań, ledwo radzą sobie z pogodzeniem swojej pracy naukowej z opieką nad dziećmi. Pracują nocami lub o świcie. W tym samym czasie, ich koledzy entuzjastycznie przyznają, że pracując z domu wreszcie mają czas spokojnie się dokształcać i pisać nowe artykuły, czy rozdziały książek”. 

Obserwacja #6 – same sobie to robimy. 

Z kolei kilka lat temu, na starym blogu opublikowałam felieton z okazji 8 marca. Pisałam wtedy, że chociaż jestem feministką a mój mąż mądrym, wspierającym partnerem, to kiedy urodzą się dzieci wybierzemy staroświecki model: ja pójdę na urlop rodzicielski, zrezygnuję na jakiś czas z pracy zawodowej. Bo to mnie dzieci będą potrzebować w tych pierwszych tygodniach i miesiącach najbardziej. 

Teraz, po 6 latach i w dniu, kiedy moje drugie dziecko (w wieku prawie 3 lat) zaczęło zostawać regularnie pod opieką inną niż moja, wiem już, jaką cenę zapłaciłam za tę decyzję. 

Byłoby mi łatwiej gdybym miała bardziej wyjebane. Przejmowała się mniej. Zatrudniła nianię do niemowlaka zamiast dawać siebie na wyłączność. Wysłała do żłobka. Częściej włączała bajki. Czytała mniej Pucia a więcej literatury branżowej. Jeździła na weekendowe szkolenia i konferencje, nie przeliczając ich na czas spędzony z rodziną. 

Byłoby łatwiej. 

Publikowałabym więcej. Działała sprawniej.  

I żebyśmy mieli jasność – drugi raz zrobiłabym tak samo. Bo tak czułam, to wybrałam jako lepsze dla dzieci i widzę tego świetne efekty. Ale nie będę udawać, że nic mnie to nie kosztowało. Ani że nie wpienia mnie fakt, że ojcowie mają w tej kwestii jednak z górki – łatwiej jest im obniżyć standardy, szybciej przełączają się między trybem domowym a biznesowym, sprawniej odsuwają od siebie myśli o domowych obowiązkach i skuteczniej ignorują bodźce takie jak płacz dziecka w środku nocy albo w połowie pisania ważnego artykułu. 

BTW, ten tekst pisałam na 28 podejść (liczyłam). Bo mamo siku, daj banana, możemy bajkę, a wiesz, że Łucja?, kiedy wróci tata, on mnie gryzie!, poukładamy puzzle? I tak dalej. 

I co?

Nie jestem jeszcze pewna jaki wniosek wybrzmiewa mi z tego wszystkiego najmocniej. Pewnie każdy z czytelników i każda z czytelniczek zobaczy w nim to, co ich uwiera najmocniej. Ale czuję, że w tym kontekście równouprawnienie to mit, fikcja, bajka. Będąc kobietą, która nie chce wybierać „albo albo”, czuję, że mam podwójnie przejebane. I wiem, że jest takich kobiet więcej chociaż rzadko się o nich mówi.

Więc chciałam napisać to dla nich, dla nas. Również dla mężczyzn, którzy nas wspierają. I dla tych, którzy wcale nie – chociaż wczoraj z jakiegoś powodu uznali, że ich życzenia są nam do czegoś potrzebne. Albo im.  

Nie jesteśmy tacy sami. Nie mamy tak samo bo różnie jesteśmy warunkowani kulturowo, biologicznie. Mierzymy się z zupełnie różnymi przeszkodami – jak więc ma wyglądać równouprawnienie? Jak, i czy w ogóle, możemy wypracować jakiekolwiek rozwiązania systemowe? Czy jest coś co możemy zrobić dla kobiet, matek w biznesie? Co mogłoby nam pomoc pogodzić te dwie, wydawałoby się, skrajnie różne rzeczywistości – macierzyństwa i biznesu? 

Pogadajmy.

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *